sobota, 31 grudnia 2011

W TYM NOWYM

absolutnie nic się nie zmieni. Pijacy chlać będą, dziwki będą się puszczać, a dziwkarze za puszczanko płacić albo i nie. Przed każdym koncertem kupisz lewy bilet, w autobusie nie kupisz bo kierowca nie ma biletów lub drobnych lub jednego i drugiego, na korytarzu w bloku wciąż będzie śmierdziało zsypem. Szef będzie mylił twoje imię, podwyżki niet bo kryzys, kryzysowa narzeczona lub narzeczona z kryzysem. Podatek belki wypnie się bladym półdupkiem, nie dostaniesz kredytu ani etatu. Większy czynsz, większy brzuch, większe zakola. Mniej kasy, marzeń i skrupułów. Kot nasika ci do buta, pies pożre kota, odetną prąd.

I żeby chociaż nie padało kiedy będzie wolne.

N.B.

poniedziałek, 31 października 2011

WYLIŻĘ KAŁUŻĘ

Wyprane czapki, rękawiczki, szaliki. W misce brudna woda. Pachnie chemia. Z szalika wyszły nici. Z guzików jak z oczu kapią tłuste supły. Połykam kłaczki co drapią w gardło jak zachłyst wódką. Odbija się białą watą. Katar koloru ecru. Zielone gluty są passe. Podobnie blond żółte pasma. Z dziurki na brodzie wyliżę kałużę. Zrobię psikusa na drucie. Z życzeń pobożnych można wytrzeźwieć. Z jajeczkowania wyleczyć. Z grubsza schudnąć. Kaca jak chuć da się przespać lub rozchodzić.

poniedziałek, 24 października 2011

ZWIERZĘ

Zwierzę Ci się. Zwierzę. Ja zwierzę, Ty zwierzę. O kolana otrę i uda, z ogonka spadnie gumka, poczochraj, poszuraj, pogmeraj, wycieraj. Złożę na pu...o tu o tu o tu. Pod kartkami z kalendarza nic ważnego się nie zdarza. Z wytartymi, bladymi, wyparzonymi, zapomniany-mi MY. MI. MY. MI. MYMI.TWYMI.MIMY. Dwa mimy. Miny do-się-co-się zowie jak krowie na rowie. Przecież ci mówię, że lubię i chciałabym, dałabym. A jak! - za darmo przecie! Przelecie. Cie. Bo pięknyś, niewiernyś. I dawno i mocno, wysoko i nisko, urwisko - ja na nim, a zanim wyskoczę, a za nim wyskoczę, potoczę kamienie, dwa cienie, w tym mój cień i twój cień, ten odcień tak czarny, wulgarny, w rozkroku, po roku, po dwóch trzech i czterech, po pięciu, po plecach, po cięciu, po zgięciu mój zięciu! Wariatkę -mnie ze mnie? - nic z tego. I nie liż już wzrokiem, nie słuchaj palcami, my sami, za nami te lata smoliste, te gęste, cieknące, z upałem i zimą, mrożące, palące. I biegniesz i biegniesz i biegniesz co tchu, to tu, to tu, to właśnie już tu. I ona na schodach, ach szkoda ach szkoda, że taka jest blada - nie mówi nie słucha, a jeszcze przed chwilą... i nie ma już ducha. Nie powie i nie zje, nie klęknie do ssania.

Od dziejów zarania w wypięciu zamiera. Twój palec malutki już w niej nie poszpera.

Bogumacica Kwaśnica.

Amen.

środa, 5 października 2011

MAŁGORZATA

Małgorzata ma dziś jasne myśli. Niebo posiniało i dusi się, a ona ma myśli wbrew niemu. Pochylona nad brązowym stołem oddycha lekko, palec oblizuje i przykleja pyłek z cukru. Małgorzata je galaretkę z wiśniami. Chłodna galaretka kładzie się na języku. Małgorzata rozgniata językiem wiśnie, w ustach rozpuszcza różowe ciało lepkie. Ma ciemne włosy i zgrabny nos. I palce ma długie, wiśnie wpycha pod migdały prawie, lekko się dusi. Małgorzata przekłada kartki białe między palcami i jest taka ładna. Spokojna jest choć wokół szum i trzask i pryski maszyny do kawy. A ona patrzy. Prosto - na bladą dziewczynę z plecakiem. W bok - przez okno na tramwaje i światła. W górę - na komary roztrzaskane przy lampie. Właśnie liże biszkopt. Dotyka językiem miękkiej, wilgotnej powierzchni, sięga po serwetkę. Usta wyciera od soku i szminki. Okruchy strzepuje szybko i lekko. Krzesło skrzypi, Małgorzata nuci ustami pełnymi wiśni i śliny. Ślina cieknie. Małgorzata cieknie. Blada dziewczyna z plecakiem podaje jej swoje palce i ociera śluz z policzka. Wychodzą.

poniedziałek, 3 października 2011

WYSTROIĆ SIĘ

Rozejrzyj się we mnie. No chodź. Rozepnij na plecach skórę jak czerwoną sukienkę. Pociągnij suwak w dół do granicy która dzieli ciało na dwa pośladki. Rozchyl na poły mięśnie i ścięgna i żyły. Zsuń z ramion worek skóry łatany pieprzykami. Zrobiona z kręgosłupa co gnije i śmierdzi, z tkanki postnej. Między trzecim a siódmym żebrem jest worek z mydlinami. Zamocz dwa palce. Dmuchaj. Pękają?

Można ciało miękkie poporcjować. W kościach wyrzeźbić wszystkie byłe, obecne i przyszłe. Nanizać na nitkę dwie kulki oczu, przypiąć język jak broszkę. Na palec wsunąć obrączkę z poplątanych włosów. Z żył zrobić sweter śliski, maź i tłuszcz wklepywać w ciało. Pierś przyczepić jak breloczek. Nastroić się. Wystroić się we mnie.

piątek, 1 lipca 2011

SWĘDŹ MNIE

To była dziewczyna w kraciastej koszuli z krótkimi włosami półtłustymi koloru sierocego. Sama też była półtłusta. Miała podrapane stopy schowane w czarnych butach. Buty musiały być czarne - zawsze czarne. W czarnych butach jej stopy były szczupłe i prawie eleganckie. Najmniejszy palec u stopy prawej i lewej miał brzydki paznokieć. I obie stopy - choć ogólnie ładne, opalone i nawet zgrabne - były felerne.

Siedziała w nie swoim mieszkaniu na obcym łóżku i jadła z cudzego talerza. Dzisiaj nawet ciało nie było jej. Oddała je za kępkę włosów z głowy, która czasem wychylała się spomiędzy pijanych ud. W kroku była zawsze pijana albo napalona. Czasem jedno i drugie. To była miłość najprostszej kategorii, gdzie jedna strona dostaje chleb z masłem i solą, a druga potrzymanie za kolano i kawałek cienkiego materaca. Na kolację były dwie piętki cienko posmarowane i obficie oprószone. Pogarda była uczuciem zbyt prostym, żeby mu się poddać. Zbyt płaskim, żeby się nim zajmować. Zbyt powszechnym, żeby się nim chełpić.

Swędzenie za to miało wymiar rzeczywisty. Było cielesne i ulżące. Łączyło zwykłą potrzebę podrapania z ulgą porównywalną do rozładowania całego napięcia w podbrzuszu. Drapanie ma coś z orgazmu. Swędzące miejsce jest jak pulsujące krocze czekające na drażnienie palcem, paznokciem. Swędzące miejsce czeka. Wije się. Szczeka i prosi. Klęka i błaga podrap mnie. Pan i władca Palec przychyla się do prośby, pochyla nad kawałkiem skóry i równomiernie posuwa ją w górę i w dół. Posuwa aż do odrętwienia i omdlenia. Skóra rumieni się, pęcznieje nieco. Zaczyna odpoczynek. Zaraz skończy i znowu zacznie swędzieć.

wtorek, 7 czerwca 2011

NA BRZUCHU

Puściłam się kantem. A co mi tam . W końcu zło to nie dobro, a truskawki w tym roku mają pestki. To bardzo ważna rzecz krzywić się rano do lustra, a nocą zazdrościć. Wszystkich cudzych dni, brzuchów płaskich bądź okrągłych, jasnych włosów, długiego języka. Szczęście, co spadło ze sznurka. Odwiązał się supeł, poturlało się jak pieniądz z dziurką. Dziś poliżę się po łokciu. Niebieskie kredki są do rysowania siniaków, czerwone do śladów po ustach i resztek lakieru na paznokciach. Kiedyś... ach kiedyś to były czasy... brzydził mnie tylko śledź i pot i wódka. Teraz dzień poprzedni i kolejny wyciągam jak włos z zupy. W kłamstwie i pochwie cała siła moja. Albo nasza niewspólna. Cicho i duszno i pusto. Niebo pokłute szpilkami. Ziemia spuchnięta wodą i solą. A ja mówię nie i chuj. Nie będę spała na plecach. Brudnymi stopami do góry.

środa, 11 maja 2011

DZISIAJ

Dzisiaj jest bardzo nieświadome swojej daty. Zaspało i nie zapłaciło rachunków. Dzisiaj miało się na wódkę spotkać z Wczoraj, ale Wczoraj mówi, że dzisiaj nie może, a jutro to dla niego za późno. Że nie ma czasu. Że go jutro Dzisiaj już nie zastanie. Dzisiaj ma głowę na karku, ale w głowie groch z kapustą. Twarz mu się pomarszczyła i zaciągnęła chmurą z brudnego papieru po kanapkach. Pogoda do dupy, zimno, twardnieją sutki i plecy posypują się kaszką z gęsiej skórki. Łatanie dziury w całym.

Pies ogrodnika ma na imię Miły. Miły lubi gnaty i wszystko co można obsikać. Dzisiaj Miły szczekał na wiatraki. Długo i groźnie i żal go było. Miły chciał suki. Z chrypką i bolesną stójką poczłapał do budy o szklanym dachu i suficie. W misce stygły kurze serca w słodkich migdałach. Dzisiaj albo Coś go ugryzło. Wyschła mu ropa w kąciku oka i wyglądał brzydko. Pożyłby nawet z kotem ale co to za pożycie.


czwartek, 5 maja 2011

SŁOŃ

Taki dzień. Szary, duży i śmierdzący. Pomarszczony. Dzień z trąbą co wyżera fistaszki. Dzień ważony w tonach. Taki, co spryskuje się błotem i piaskiem. Na czele z szarą samicą. Dzień co wydala 90 kilo wydalin. Święci mnie wodą z kałuży. Karmi zielonym zielem. W górę spójrz. To patrzę. I czuję. I śmierdzę tym słoniem. Oczy ma małe to nie widzi. Uszy duże lecz nie słyszy. Słoniu słoniu wystaw rogi, przygnieć mnie dziś do podłogi. Podepcz trochę, pognieć, stłucz na kwaśne jabłko. Kości pogruchocz.

Kręgosłup, który pękł jak szklana rurka. Wystarczy wlać wodę do kwasu. Odmierzam się menzurką. Dwa mililitry mnie. Wiadro ciebie. Trzy nitki zaplatam w plecionkę. Zapakowana w szary papier garść sody oczyszczonej. Białe mydło na sznurku. Zakalkowany czarny, gumowy korek na łańcuszku. Pod lustrem mała sadzawka. Dwa tycie, słoniowe oka, dwa duże ciosy. Gruba skóra ze zmarszczkami. Martwe włosy długie i krótkie. W lustrze trochę pusto a trochę zaparowane. Coś kapie.

niedziela, 17 kwietnia 2011

ZŁY FORMAT

Gwiżdżę. Na tych ludzi. I te sznurki co w dole. I Cataline. I Land. I te pudełka z Szuflandii. I egoizm, którego nigdy nie było. Na palmy w niedzielę. Na zły format i niezapisane ikserki. Na katakumby, na zaspanie. Na pięć kilo mniej czy więcej. Na święta bez jajek i Mamy. Na jestem świnią. Na brzydką zapalniczkę i głupią pidżamę. Na ukradziony sok mangoorange. Na spleśniałą cytrynę. Na płacz i zgrzytanie zębów nie. Na kewinsamwdomu nie. Na mniej włosów. Na zimno. Na ciepło. Na wynos. Na miejscu. Na opak. Na siłę. Na wskroś. Na odległość. Na odpierdol. Szakalaka. No to frugo. Mniej niż zero. Kryzysowa narzeczona.

środa, 30 marca 2011

SING BUM

O 3.26 widać pierwsze krzyże i jest święty spokój. W przeszłości chcę zostać sławna i zgrabna. W uszach pulsująca kofeina. Nie było czasu na siku. Na N83 trzeba pomachać. W środku trochę śmierdzi ale jest szybko. Zielony guzik. O 3.37 krzyże po raz drugi. Można zwiedzać od 7.00 do 20.00, ale nie chce mi się czekać. Wciąż śmierdzi zmywaczem do lakieru i poranną śliną.

To prawda - i ty możesz zostać superbohaterem. Dziś siły zła znów zaatakowały statek kosmiczny Kapitana Buta. Czasem trudno być Supermanem. Fajnal się wiesza, ale w Tobruku wciąż mają ropę. Dzień dobry - jest 3.57, podaj hasło. Kawa? Herbata? Syfilis? Skończyło się mleko? I gdzie jest teraz twój bóg? It's oh so quiet sing boom.

Pięć nitek makaronu, łyżek sosu trzy. Dwanaście kubków herbaty rodzaju taniego. Krzywe okulary. Debila z siebie zrobić nie zapomnieć. Nagle gwizd nagle świst. Dłubię butem w świeżo rozmrożonej ziemi. Lewy profil też jest OK. Zielone majtki, fioletowy koc, stary biały miś dla dziewczyny a-a-a. Pachnie praniem. Przedpołudniowe manewry z gwałcicielo-mordercą. Widziałam - masz krzywego loka na głowie. Budyń generuje mdłości. Przed użyciem przeczytaj ulotkę lub skonsultuj się...

środa, 23 marca 2011

JEST PIERWSZA ZERO OSIEM

Chodź - pogramy w karty. Kto gra w karty ten ma nos obdarty, zadarty... a może darty? A może w bierki, w remi-brydża, w kanastę? Pograj, poigraj. Dam ci się przegrać. Pamiętasz bułkę z mlekiem i cukrem? I meblościankę i babcię co podgrzewała serdelki? W musztardówce była musztarda, a potem herbata. Pi i sigma. Piłką zbiliśmy lampę. Tarzanie na pufie, namiot z koca.

Na czarnym szwedzkim stoliku stoi lampa z abażurem z gazety, dwa litry soku z pomarańczy ponoć świeżych. Prześcieradło jest pomechacone i różowe, za co przepraszam. Za oknem jest cmentarz więc i spokój święty. Są psy i to co po nich. Sąsiad co nie bije, nie pije. Na korytarzu jest yuka i dym po papierosach. Bilet za sto dwadzieścia złotych i kanapki z serem. Kończy mi się pokora i kawa. Śpię w głupiej pidżamie i przy otwartym oknie. I znowu karmazynowy przypływ i żarcie z odzysku. Halo - to ja - pędzę do ciebie światłowodem.

Chyba przeszło. Co za szczęście. Przestały boleć zęby. Może założę aparat i konto w banku całkiem nowe i puste. Zgubiłam chustkę do nosa i gdzieś dziewictwo z odzysku. Kaloryfer ma cztery żeberka. Są zimne, nawet chude. Rano świeci niebieskie słońce, w pokoju obok zielone. Kawa z aluminiowego czajnika. To prawda, że nie mam talentu. Ale mam torbę w kolorowe kółka i szpinak w lodówce. Pajęczynę w kącie. Lekką nadwagę.

piątek, 11 marca 2011

PESTKA

Gdzieś między pępkiem a pestką można leżeć i jąkać się sześćdziesiąt razy na minutę. Można głaskać i gryźć te wszystkie kości chude i grube. Można krztusić się włosami i pieprzykami. Płakać można do wewnątrz i śmiać trochę groźnie a trochę z przerażenia. Albo ślinić się na widok śliny. Patrzeć jakoś tak na wskroś i poprzez i poza. Miauczeć, szczekać i mówić różowymi językami kobiecych fanaberii. Zaklinać i przeklinać spływający między udami czas podzielony na małe i mniejsze stopy i dłonie. Obracać się w lewo, w prawo i w tę trzecią stronę, którą trzeba dopiero wymyślić. Można schować się w małej dziupli gdzie życie tętni życiem. Opierać się chęci nieodpartej. Oddychać głośno albo wcale - jak kto woli. Wcale nie być wolnym ani zniewolonym. Móc chcieć, móc mieć, móc wiedzieć. Móc to wszystko powiedzieć.

niedziela, 20 lutego 2011

LASTRYKO

Dziś niedziela. Na śniadanie był kawałek suchego świętego ciała i trochę wina. W foliowej siatce chałka i cukier za oszczędności z miesiąca. Ortalion jest cienki, ale nie przemaka. Karmię się co drugi dzień, kota co trzeci. Dziś posiedzimy przy świeczce i kawie z czarnymi fusami. Zaparzę ją trzy razy. Jutro pójdziemy polować - kot na tłuste myszy, ja na stary chleb i parówki, może resztkę śmietany z plastikowego kubka. Wczoraj był pomidor - odsuwałem go górną wargą na koniec kromki, żeby dłużej smakowało. Ostatnio bolą mnie dziąsła i trochę uszy od ciszy. Nie słyszę miauczenia i pukania do drzwi. We wtorek kioskarz wyrzuca stare gazety - napalę i znów będzie ciepło. U sąsiadów byli kolędnicy, ale to już dawno. Byle do lata, wtedy są jagody, szczaw i ściany w domu suche. Może za tydzień zjem jajko jak w Wielkanoc. Może po śniadaniu spać pójdę i już nie wstanę. Może postawią mi pomnik z lastryko.

EWO-LUCJA

Raz, dwa, trzy, baba jaga patrzy. Zastygam więc w bezruchu, a ona gapi się i gapi. Drętwieją mi ręce, trzeszczą kolana, kręgosłup wbija się w tyłek. E jak Ewo-lucja.

W bezruchu chociaż wszystko woła, żeby palcem kiwnąć. Drętwieją ręce i nogi, i nawet ucho zawinęło się tak, że boli. Ale leżę. Oczywiście, że jest mi wygodnie, chociaż nie jest. Ale leżę i kłamię.

Mogłabym obiecać, że nie przejdziesz mi jak czkawka. Mogłabyś w to uwierzyć. Zamiast tego poczytam ci książkę albo zrobię herbatę. Może w czerwonym kubku nawet.

Do trzech i siedem i jeden razy sztuka. Przecież mogę prysnąć jak bąbel w piwie albo skazany na dożywocie. Ale podpieram się na ogonie, wystawiam zęby i ruszam wąsami - rzuć trochę sera.

Teraz jeszcze mogę popukać cię w czoło, a nawet nie poczujesz. Mogę kichnąć albo plunąć, a nie zauważysz. Może zrób obrzydliwie i w kopercie przyślij mi trochę włosów?

Z dwojga złego wybieram złe. Żeby się pokłócić czasem albo trzasnąć drzwiami. Talerzem rzucić, a potem soczystą kurwą. A przecież i tak wrócę, bo gdzie jest takie drugie miejsce, w którym bezkarnie można pożyczać maszynkę do golenia?

Przyniesiesz siebie i może jakąś tam nadzieję. Nie przyjdę, bo szczury boją się kotów. A jeśli nagle zgłodniejemy, na rogu jest ta włoska knajpa. Tam robią dobrą pizzę. Tam można zjeść pierwszy i ostatni raz.

środa, 2 lutego 2011

MŁODY BUK

W kolorowym świecie brend nu dej nastał. Zimna kawa z wiadra, spojrzenie w lustro, oł jeee - Młody Buk. Papierosek, śniadanko, spuszczanko (rzyganko). Aj em jor powiatowy adonis, kaman ger! Współpracuj trochę, będziemy parom. Praca nie zajonc - nie ucieknie, c'nie? Robisz miii, arrrr... mrrrau, wrrrau! Że co? Sie zakochaaś? A to pech troche, bo ja najbardziej kocham siebie. I wogle to tylko siebie. Że co? Że wyżej sram niż dupe mam? Mówi sie defekacja, kobieto. Ja to bynajmniej sie wysłowić umie, ale ty to elokwęcją nie grzeszysz, heeeelo-oooł! Sram na to, co o mnie myślisz, mała. Patataj. Takich jak ty, to ja miaem więcej w dupie niż ty śliwek w kompocie. Sie ogarnij i daj mi świenty spokój. Nawet moja przeciętność jest nieprzeciętna. I znam samą Dodę osobiście we własnej osobie. No wiesz - piłem z kolesiem, który wozi do pracy pannę, która mieszka obok innej panny, która wyprowadza psa Dody wujka - dasz wiare? Ej weś skumaj - psa wujka Dody, helo-ooooł! To sie zastanów mała z kim tańczysz. Wdrap sie na mój lewel. Aj em soł speszel, soł wery wery speszel.

środa, 26 stycznia 2011

DZIEŃ ZA DNIEM

Kochamy, uczymy się i idziemy dalej. I tak jest ok. Zdradzamy, płaczemy i wracamy do przeszłości. I tak jest ok. Prosimy, wybaczamy, odpuszczamy. Jemy, śmiejemy się, idziemy do łóżka. Pijemy kawę rano i wino wieczorem i sok pomidorowy na kaca. Śpimy sami i ze sobą. Śpimy przy sobie i na sobie. Świat nas kręci, bo jest okrągły. W głowach wiruje i wibruje. Lecą oczka w rajstopach, łamią się obcasy i stereotypy, przełamujemy lody i własny strach. Kradniemy pomysły, serca i tożsamości. Odrzucamy, co dobre. Wybieramy źle. Malujemy usta i obrazy, których nigdy nikt nie kupi. Zamiatamy pod dywan okruchy po chlebie i paprochy własnych myśli upuszczonych. Pijemy słoną krew z rozciętego palca cudzego z nadzieją, że krew jest ujemna. Zlizujemy łzy i inne wilgocie ciała. Wciąż nadziewamy się na pal nadziei. Zmartwychwstajemy ze wstydem i w popłochu. Czasem garda, czasem pogarda. Odsłaniamy wszystkie karty. Jak psy szczekamy i czekamy, aż nas pogłaszczą, za uchem podrapią. Bijemy wroga, który nie istnieje. Gryzą nas wyrzuty sumienia, których nie potrafimy wyrzucić. Płaczemy bezgłośnie w objęciach własnych i ciasnych. Modlimy się do zdjęć i do ludzi śmiertelnych. Kiwamy głowami na znak zrozumienia i upojenia. Wynosimy na ołtarze spokój, aż w końcu w świętym tym spokoju zastygniemy na amen.


piątek, 21 stycznia 2011

GDY SIĘ ZAMKNIE OCZY, TO WCALE NIE JEST CIEMNO

Szkoda prądu. Tak mówią. I te rachunki za każdym razem kosmiczne. Ale jak to tak - zapytuję - po ciemku siedzieć? Trochę straszno. Ciasno jest w ciemności. Ruszyć się nie można. Ściany tak blisko. Za jasnością tęskno. No to pstryk. Raaaaazi a kuku raaazi. Źrenica się cała kurczy, plamy przed oczami fruwają. Błyszczące fatamorgany. Światło wwierca się w łeb. No to pstryk. O jaki spokój. Ciemność gęsta i słodka. I wstaję i potykam się o własne nogi i o wszystkie nogi pająków. W ścianę walę głową. Szarpią za sweter Szmerokąty i Ciarkoszepty. Wlewa się w płuca gładka smoła. Nie oddycham. I słabo się robi. No to pstryk. Wyskoczyły wszystkie zapomniane kształty, wszystkie palce długie i usta nienakarmione, ramiona okrągłe i plecy gładkie. Skubią długie palce moje krótsze, usta się krzywią, plecy odwracają się plecami. Nie chcę tego widzieć. No to pstryk. Znowu w tunelu ciasnym, ale własnym. Ciemno. Błędnik szaleje. Gdzie góra, gdzie dół. Grunt pod stopami, ale grząsko. Szukam brzytwy, ale nic nie widzę przecież. Już w mroku po kolana, po pas, po szyję. Boltzmann i Stefan stoją nade mną. Już nie śmieją się do rozpuku. Kręcą głowami. Przecież mówili, że ciemność absolutna przyjdzie wraz z temperaturą zera bezwzględnego.

wtorek, 18 stycznia 2011

ZIEMIA OBIECANA (PRE-NATALIA)

Jakoś tak dzisiaj odeszły wody i zrobiło się mokro. Rozchlapane na lewo i prawo wszystkie zmyślone i prawdziwe osobowości. Wnętrzności na zewnątrz. Wywinięta na lewą stronę. Najlepiej zwinąć się w kłębek i wrócić do macicy. Dać się opłynąć ciepłym prądom, kołysać przyciszonym głosom. Przyciągnąć kolana do brody, zamknąć oczy, zatkać uszy. Przywiązać się żywym sznurem do uczuć bezwarunkowych. Dać się ponieść na nie swoich nogach. Pozwolić głaskać się przez skórę, czasem wyglądać przez pępek. Nie mieć imienia ani płci żadnej ani szans przed sobą ani błędów za sobą. Mieć tęczówkę bez koloru. Nie znać smaków i zapachów. Być bez blizn i bez znamion. Mieć język, który nie otarł się jeszcze o kurwę i pieprzenie. Bez zębów więc i bez zgrzytania nimi. Bez zębów więc i bez kąsania. W wilgotnej i dobrej ziemi obiecanej, z której wyrzuca matka i matka natura.

czwartek, 13 stycznia 2011

ONANIŚCI

Gadanie i marzenie to jak walenie konia. Niby jest przyjemnie, niby ulga, a jednak sztuczne to trochę. Jednak chciałoby się czegoś innego, czegoś prawdziwego. Ale przecież ręka jest prawdziwa i koń również , to o co chodzi? Ano o to mili moi, że jednak to namiastka jedynie. Jak słodzik zamiast cukru, albo jak cola bez cukru - zero kalorii, ale też zero smaku. I tak samo z marzeniami - zero ryzyka, ale przyjemności też jakoś niewiele. I bzdura to wielka, drogie dzieci, że trzeba być odważnym i mieć marzenia. A cóż to za odwaga - pytam ja was - oprzeć rękę na łokciu, a na ręce głowę i zanurzyć się w odmętach fal mózgowych? O smakach myśleć, lecz smaków nie poznawać, zapachy sobie wyobrażać, lecz zapachów nie czuć? Co to za odwaga doznania kreować, lecz doznań nie zaznawać?

Onanistów szczerze żałuję. Samozadowolenie narzędziem może być, ale nie celem. W nierealnym świecie żyją ci, którym odwagi brakuje na seks prawdziwy. Na pot i krew i krzyk i dzieci niechciane i choroby weneryczne. Na lizanie, gryzienie, ssanie i dmuchanie. Nie po to jesteśmy, żeby marzyć. Po to zaś, żeby w rzeczywistość myśli obracać. Żeby z mgły kształty ciosać, żeby wiatr skraplać. Żadna to odwaga, wyczyn żaden o skoku z krawędzi rozmyślać. Na krawędzi stanąć, w dół spojrzeć, ręce rozłożyć i krok do przodu zrobić - tak po odwagę się dłoń wyciąga. Wyciągnąć też jeszcze nie wszystko. Bo oczy w locie otworzyć - to już odwagę złapać, w rękach ją trzymać, z bliska oglądać i dotykać. Marzenia w realne zamieniać. Realne w palcach obracać.

BALON

Nadmuchał się balon. I rośnie i rośnie... już prawie pękł. Na krótko wstrzymany oddech. Na bezdechu czas. Pomylenie? Pomyślenie.
- Nie pękaj, balonie.
- Nie pęknę, jeśli mnie nie rozdmuchasz.

Dynda smutny balon na cienkiej nitce. Ani wydymany, ani wolny. Balon zawieszony między nią a nim, balon szarpany podmuchami. Trzymają za sznurek i ona i on. I czyj jest ten balon, i co w tym balonie? Czy dużo czy mało? Na raz dwa trzy zamknęli oczy. Wypuścili powietrze z nadętych płuc i sznurek z zaciśniętych pięści. Poleciał okrągły lekko i z zadumą. Oczy otworzyli. Patrzą z ciekawością to na siebie, to na balon czerwony. Płuca lekkie, pięści wolne, oczy uśmiechnięte. Widzą go: jak dryfuje, wolny taki, balon szczęśliwy. Baloniku nasz malutki rośnij duży, okrąglutki. Powoli rośnij, pod spojrzeniem cierpliwym i wyrozumiałym.

ROZCZESAĆ KOŁTUNY

To stan umysłu. Duchowe ubóstwo. Moralne kalectwo. W lustrze widać kołtuny. Trzeba dobrze spojrzeć, przyjrzeć się pełnym, wykrzywionym ustom, zajrzeć w żółte i puste oczy. Najgłębsze to nieszczęście odmawiać szczęścia szczęśliwym. Najgłębszy niepokój gdy odbiera się spokój spokojnym. Trudny balans na wąskim horyzoncie, na cienkiej linie przyzwoitości, na nitce dobrej woli. Skołtuniły się włosy na głowie wątłego umysłu.

Rodzina Dulskich zaprasza na obiad. Będziesz daniem głównym. Pokroją na kawałki, posolą, popieprzą, wbiją noże i widelce, przeżują, połkną... zatrują się i w mękach będą rzygać. Niestrawność to kara za kąsanie ciężkostrawnego mięsa. Za żucie twardych włókien. Za szarpanie tytanowych żył. Picie cudzej krwi grozi potępieniem i karą wiecznego ognia. Więc płoną teraz Dulscy - ze wstydu? z żalu? z nienawiści? Kurczą się w mękach, bo w krwi było żywe srebro.

sobota, 8 stycznia 2011

W ISTOCIE

Witam serdecznie,

dzisiejszy odcinek poświęcony zostanie sprawie najistotniejszej, samej istocie mianowicie. Mądra głowa jedna, choć pewnie było ich więcej, ale nie wiem ile i w ogóle to nie wiem czy ktoś wie, ale ja nie wiem na pewno, głowa ta więc mówiła - bo mądra była przecież - że istota człowieka zawarta jest w jego egzystencji. Na Olimpie to my się mało interesujemy takimi rzeczami, bo to zbyt skomplikowane, wolimy wino, sery i tanie rozrywki - np. podstawianie zwykłym śmiertelnikom nogi albo wpuszczanie między nich siostry Idiotosa - Intrygi. Ale czasem to się głowię nad tą istotą. Że jeśli w egzystencji tkwi istota, to wobec tego wszyscy mamy fajnie, bo wszyscy mamy to, co najistotniejsze. I ja mam fajnie, i ty masz fajnie, i oni mają fajnie. Fajnie jest. Ale jak to? Chwila, chwila...

To takie Dziecko Szczęścia i Dziecko Pecha mają fajnie po równo? Eee - coś mi tutaj nie tuta. Bo Dziecko Szczęścia, to ma szczęście, to pewnie i miłość ma i akceptację, i spełnienie marzeń, i błogość, i płodność i wszelaką mnogość i wielorakość szczęścia. A Dziecko Pecha to raczej niewiele ma albo ma nic albo jak już ma, to ma raczej źle niż dobrze. I tych dwoje - te dzieciaki - to niby równe są sobie, bo egzystują czyli po prostu? To trzeba się cieszyć tym, że się tak zwyczajnie
j e s t ? A to jest powód do radości? A to mało czy dużo, że się jest? Dziecko Szczęścia i Dziecko Pecha rodziców sobie nie wybierały, to i skarżyć się głupio, bo komu - Losowi? Los jest ślepy i głuchy więc nie warto mu się skarżyć i w ogóle doń gadać cokolwiek. I ta równość - to wobec czego i kogo są te dzieci równe? W oczach Świata dzieci te równe nie są... no tak - ale Świat ma zeza i jaskrę i swoje lata. Równie nie są, ale nic to, bo s ą. I tym mają się cieszyć.

Kto to podzielił tak, że jedno jest Dzieckiem Szczęścia, a drugie Dzieckiem Pecha? Czy to sprawiedliwie? Pytam Mamuta, gdzie jest Sprawiedliwość, ale mówi, że nie zna człowieka. Pytam Zeusa, jak to się dzieje, że jedni są z przodu a inni z tyłu? Ale Zeus mówi jedynie, że ci całkiem z przodu zawsze pierwsi obrywają kulkę, a ostatnich gryzą w dupę psy. To gdzie mam być? W środku? Pomiędzy? Uśrednić się mam? Ale Zeus z Mamutem mówią, że mam po prostu b y ć, nie zadawać durnych pytań i dopić swoje wino.

czwartek, 6 stycznia 2011

PIERWSZE KUSZENIE KOGOŚ TAM CZEGOŚ TAM

Czuję. Tak - i najlepszym się zdarza. Tyle potu, trudu, zaklęć i obrzędów, a wciąż czuję. Tyle czasu, pieniędzy, wyrzeczeń, podróży wgłąb, a czuję jednak. Cóż - nie ma ideałów. A przyjemnie byłoby być niewzruszonym ideałem. Ale czy przyjemność można by wtedy odczuwać, skoro nie czułoby się niczego? A przyjemność to uczucie przecież...
Więc może lepiej smarkać, płakać, włosy z głowy rwać tylko po to, żeby w tym wszystkim móc czasem uśmiechnąć się w błogiej rozkoszy duszy? Może więc lepiej nie spać, nie jeść, bladym się stać, wyhodować pod oczami pękate opuchlizny niczym dwie suszone śliwki, a wszystko to jedynie dla sekund czułości pośród godzin nienawiści?

Mówią, że powietrzem i tą nią żyć się nie da. A bez nich? Bez niej można, pewnie, że można. Ale to życie wtedy czy egzystencja, czy wegetacja jakaś? A tak po cichu, skrycie, w wielkiej tajemnicy to może chociaż psa jakiegoś albo kota nawet, żeby czuć bijące serce. Albo może nawet rybkę, żeby patrzeć w czyjeś oczy, mieć przy sobie życie.

Są krzyki, w których jest rozdzierająca cisza jakaś i słowa, które z każdym powtórzeniem coraz bardziej nic nie znaczą. W próżnię prośby, do nikogo wołania, do lustra modlenia, ostrych krawędzi kuszące szepty.

HAMARTIA

Po co przekłuwać sobie oczy skoro i tak nie widać. Czy można samemu skazać się na wygnanie?
- A teraz ja - Natka Boska - wygnuje/wygnaniuje/wyganiam/ czy coś/ ciebie - Natko Boska! Paszła won!
- Terefere, fikumiku - zagrała Natce na nosie Natka.

Winna - niewinna, wierząca - niewierząca, prosta - krzywa... coś się pali! Coś kopci się zdrowo! Tatü tata die Feuerwehr ist da! Mózg w sosie sośnym... a pf! Żeby to mózg jeszcze, a to móżdżek zwykły! Żarzy się pięknie, przypieka, zwęgla na chrupko. Komuś dokładki? No szamać szamać, bo mało! Rzadki to okaz, coś jak trufla. Ale zaraz zaraz! Mózg? Móżdżek, znaczy się? A gdzie fałdy? A nie ma? Aaaaa to ci psikus!

Bez mózgu, to jak bez serca - i tego nie ma, i tego nie ma.

Zmęczyło misię misia zmęczać. Od dziś będę gut Frau! Ja, ja - sehr gut Frau! Essen gotować, skarpetki ceriren, Kinder rodzić - viel Kinder! Ja twoja szczęśliwa Frau, ludzie nie gadać, że lesba i wariatka. Dzieci po polsku, lęborsku wychować - w szacunken do kaszanki, wódki, złości i zawiści. Polska zawiść - dobra zawiść. I ja też dobra - dobra Frau!

Ej no! Proszę ładnie! Pięknie proszę! No nie odchodź do kochanki, no! No weź daj spokój! Ale ja też potrafię być ładna, głupia i biedna. Ale zdradzić by ci się chciało? Jaaaa... weź się! Masz zachcianki jak baba w ciąży! Nie, nie jestem w ciąży! No mówię, że nie jestem! Właśnie, że twoje i że wychowasz i że wykarmisz! Ej no nie puszczam się, zgupłeś?! Ale wogle to ja nie wiem o co kebab, bo mówię, że nie zaciążyłam! Weź się, ja tu piszę poezję, a ty przeszkadzasz, nie znasz się, cicho bądź...

EPILOG
I wtedy tragiczna bohaterka z winą tragiczną uświadamia sobie, że jest tragiczna. Że nic z tym nie zrobi, bo czasu za mało, bo książka już się kończy. To się rzuciła bidula z estakady.



W KRYSZTAŁOWEJ KULI

- Dlaczegóż czynisz mi to, niewiasto?!
- Bom taka a nie inna, bom w języku zwinna... bo tak!

Programowe podnoszenie głosu, programowe licytacje na świeckie i święte mądrości, wróżby na przyszłość, złość i dawanie w kość. Programowe obrazy i zarazy. Ponadprogramowe cośtamcośtam, ale brak już rymów.

Bardzo programowe buzi na dobranoc. Programy i ramy. Ramy... w ramach my... my i ramy. I długo się tak nie da. Wszystko byle nie ramy. Może być pod, nad może być... ale w ramy się nie damy. Może banał jest dobry na chwilę, na dłużej nie... albo tak... albo nie jednak...

Skąd ty to wszystko wiesz? No skąd? Bo ja nie wiem. A wróżysz tak przejrzyście, przezroczyście. Czarno to widzisz. A ja nie widzę. Minus dwa i pół, minus trzy może. Każdy orze jak... - Może świnię ci podłożę? Powiedziała ona pochłaniając makaron pronto pasta wprost z zapiecka restauracji. Na schodach się potknęła, orła nie wywinęła, jednak życząc tego i owego życzyła smacznego.

Dziękuję, ogromnie dziękuję - język bardzo mi smakuje. Tak obrotny, wywrotowy, język iście słodowy. Czy to język mój czy twój... już nie wiem, poplątały mi się podniebienia. I te dłonie... twoje dłonie, moje uda, same dziś wieczorem cuda. Jeśli nie masz już pyłu złotego, oddam ci połowę swego. Pojedziemy w siną dal... pokrojony na kawałki - on w mojej kieszeni, chłopiec co wciąż się czerwieni. Palce smukłe, piersi wypukłe. Rymowania to kres. Trącał ich pies.


wtorek, 4 stycznia 2011

CZARNA KROPKA

Czarna kropka to jeszcze nie czarne serce. A dwie czarne kropki?... a kilkanaście?
Gdzie jest granica, po której serce jest już czarne?

Niby tak normalnie jest czerwone, czyli krwawe. Oj wcale nie krwawe, a krwiste jedynie. Czasem zazdrośnie żółte, czasem nadziejnie zielone, czasem koloru zgniłego jabłka.

Kolory przesłaniają rozsądność. I dlatego rozum jest bez koloru, przezroczysty, bo rozsądny. Serce zaś rozsądnością gardzi, przed namiętnością klęka.

Coś jak rollercoaster. Wjazd pędem, ciśnienie rośnie, adrenalina tryska, oddech przyspiesza. Zjazd przerażający. Z góry, przez chmury, do dziury.

A w dziurze - jak zawsze. Ciemno. Wilgotno. Ciasno. Cicho. Robaki liżą po piętach. A kolor? Niezmienna, głęboka czerń. Oczekiwanie na czerwoną kropkę.