Kręgosłup, który pękł jak szklana rurka. Wystarczy wlać wodę do kwasu. Odmierzam się menzurką. Dwa mililitry mnie. Wiadro ciebie. Trzy nitki zaplatam w plecionkę. Zapakowana w szary papier garść sody oczyszczonej. Białe mydło na sznurku. Zakalkowany czarny, gumowy korek na łańcuszku. Pod lustrem mała sadzawka. Dwa tycie, słoniowe oka, dwa duże ciosy. Gruba skóra ze zmarszczkami. Martwe włosy długie i krótkie. W lustrze trochę pusto a trochę zaparowane. Coś kapie.
czwartek, 5 maja 2011
SŁOŃ
Taki dzień. Szary, duży i śmierdzący. Pomarszczony. Dzień z trąbą co wyżera fistaszki. Dzień ważony w tonach. Taki, co spryskuje się błotem i piaskiem. Na czele z szarą samicą. Dzień co wydala 90 kilo wydalin. Święci mnie wodą z kałuży. Karmi zielonym zielem. W górę spójrz. To patrzę. I czuję. I śmierdzę tym słoniem. Oczy ma małe to nie widzi. Uszy duże lecz nie słyszy. Słoniu słoniu wystaw rogi, przygnieć mnie dziś do podłogi. Podepcz trochę, pognieć, stłucz na kwaśne jabłko. Kości pogruchocz.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Byle grzecznie