piątek, 1 lipca 2011

SWĘDŹ MNIE

To była dziewczyna w kraciastej koszuli z krótkimi włosami półtłustymi koloru sierocego. Sama też była półtłusta. Miała podrapane stopy schowane w czarnych butach. Buty musiały być czarne - zawsze czarne. W czarnych butach jej stopy były szczupłe i prawie eleganckie. Najmniejszy palec u stopy prawej i lewej miał brzydki paznokieć. I obie stopy - choć ogólnie ładne, opalone i nawet zgrabne - były felerne.

Siedziała w nie swoim mieszkaniu na obcym łóżku i jadła z cudzego talerza. Dzisiaj nawet ciało nie było jej. Oddała je za kępkę włosów z głowy, która czasem wychylała się spomiędzy pijanych ud. W kroku była zawsze pijana albo napalona. Czasem jedno i drugie. To była miłość najprostszej kategorii, gdzie jedna strona dostaje chleb z masłem i solą, a druga potrzymanie za kolano i kawałek cienkiego materaca. Na kolację były dwie piętki cienko posmarowane i obficie oprószone. Pogarda była uczuciem zbyt prostym, żeby mu się poddać. Zbyt płaskim, żeby się nim zajmować. Zbyt powszechnym, żeby się nim chełpić.

Swędzenie za to miało wymiar rzeczywisty. Było cielesne i ulżące. Łączyło zwykłą potrzebę podrapania z ulgą porównywalną do rozładowania całego napięcia w podbrzuszu. Drapanie ma coś z orgazmu. Swędzące miejsce jest jak pulsujące krocze czekające na drażnienie palcem, paznokciem. Swędzące miejsce czeka. Wije się. Szczeka i prosi. Klęka i błaga podrap mnie. Pan i władca Palec przychyla się do prośby, pochyla nad kawałkiem skóry i równomiernie posuwa ją w górę i w dół. Posuwa aż do odrętwienia i omdlenia. Skóra rumieni się, pęcznieje nieco. Zaczyna odpoczynek. Zaraz skończy i znowu zacznie swędzieć.