Długo to trwało nim się doigrała. Chodząca z przyklejonym do twarzy uśmiechem, wiecznie szczęśliwa i pogwizdująca Natka Boska skusiła licho.
- Poznamy go w końcu? - zagaił Mamut pobłyskując tryumfem w okragłym oku.
- Kogo? - bąknęłam tyle przyjaźnie, co odczepnie i ostrzegawczo.
- No GO! Tego jego, co nim tak pogwizdujesz aż nie do wytrzymania - nie odpuszczała i nie zamierzała, choćbym bąkała i robiła uniki niczym Kijanu Riws w Matriksie.
- Nie wiesz, co czynisz niewiasto - odparłam zwycięsko przewidując maminą klęskę.
- W niedzielę na rosół i kluski śląskie przyjedźcie. Mięso lubi?
- Lubi.
- No to normalny.
Co tu dużo... Kochałam go. Kocham. Nie przynosi kwiatów, nie przytula, nie kupuje bułek ani tamponów. Ale do kurwy nędzy - miłość to bułki z rana i tampony co 30 dni? Dobrze nam razem... oooo... dobrze... dobrze... jeszcze... dobrze... przywiązani jesteśmy do siebie. Małomówny, dobrze zbudowany, bez pretensji, bez zazdrości, bez deski kiblowej zostawianej w górze. Niestety z Chin, poza tym ideał.
Mamut w najstrojniejszej sukience i z odpustowym makijażem. Big Z w kamizelce, krawacie i odświętnych spodniach dresowych. Stół nakryty, czerwona kapusta paruje. Nawet Bourbon jakiś skupiony, dostojny, nie waruje przy stole, w koszyku, grzecznie. Ja w trampkach. Kochanek w pudełku. Odchyliłam wieko, błysnął w słońcu jak zwykle gotowy i chętny. Mamut pobladł. Zeus zdjął krawat, Bourbon prychnął i odwrócił się do mnie dupą.
Obiad zjedliśmy w atmosferze wielce niesmacznej. Po deserze kupiłam Djuracele - czas do domu.
środa, 9 czerwca 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Byle grzecznie