piątek, 11 czerwca 2010

BULWAR

Było słońce i lekki wiatr. I choć powinno pachnieć morzem, pachniało rumiankiem i wyciągniętymi prosto z gleby ziemniakami. Były kolorowe nastolatki, modni rowerzyści, psy, suki, lody na patyku, gołe stopy, był brunet wieczorową porą, wszędzie były łabędzie.
Była też pani w eleganckich pantoflach, jej trzy zająco-psy, była stara, brzydka matka ze starym brzydkim synem, był mały rudy chłopiec z diastemą i jego piękna matka z oliwkowo-złotą skórą.
Była dziewczyna w spranych dżinsach na holenderskim rowerze, był stary człowiek i morze, byli piwopijcy, drabinkołazi, ławkowicze, był on w garniturze i ona z pękiem róż.

Byłam też ja. W sukience w kwiatki, trampkach i fryzurze na bylejak. Oparta o barierkę na końcu świata. Stałam i sprawdzałam, czy pozielenieję jak te kamienie na dole. Nie pozieleniałam. Najbardziej odpowiednia wydawała mi się tęsknota. Tak - to było uczucie bardzo na miejscu, odpowiednie i pasujące do obrazka. Postanowiłam zatęsknić. I byłam tam tylko po to, żeby on mógł napisać te swoje kilka wersów.

O tym, że znowu przyszła, że znowu oparła się o barierkę, że jak zwykle miała trampki. Że była zamyślona, stęskniona i na pewno na kogoś czekała. Choć nie wiedziałam gdzie, to na pewno siedział tam ze swoim stosem kartek, śmiertelnie wstydliwy, z ukrycia spoglądał i pisał o największej nieszczęśliwej miłości, która nigdy się nie wydarzy. Cały rozgorączkowany, rozżalony, rozpalony, niespełniony. Co to za ona? Jak ma na imię, po co przychodzi, czy pod sukienką ma bieliznę, jak smakuje i jak pachnie?

Stałam tak więc, bananowe dzieci puszczały w eter ryk motorówki. W oddali zamek z dwoma wieżami - bez króla i królewny. W drodze powrotnej minęłam ją, jej brzuch i jego, który trzymał ją za rękę. I jak to dalej będzie? Jak będą się kochać i pożądać, gdy on zobaczy, jak jedyna rzecz, która ich łączy trzaska, pęka, wypluwa krew, dziecko i łożysko? Co stanie się z wszechobecną, niemożliwą do zwalczeniem pokusą seksu, gdy zobaczy, jak wraz z dzieckiem, pod wielkim napięciem, w bólu i pocie, ona wydaje na świat dziecko, a wraz z nim fekalia?

Ta mała to kurwiszon - usłyszałam za plecami. Wesoła pogawędka przyjaciółek. Przede mną pan w skórzanej kamizelce, klapkach i skarpetkach i jego dostojna i przystojna żona. Dwa duże sznaucery, chłopiec z piłką, dziewczyny na deskorolkach.

W drodze do domu miałam przed oczami twarz pękającej pochwy. Ukłuł mnie komar. Swędzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Byle grzecznie