Gdzieś na
podłodze między brudnym od rozlanego wina progiem sypialnianych drzwi a nowym sznurem do wieszania. Z dołu wyglądasz jak ktoś
znajomy. Masz ten sam krzywy nos i ciemne włosy choć dłuższe. Może to ja od
dołu, może ty widzisz siebie z góry. Brzuch puchnie. Podciągam się na łokciach
żeby obejrzeć twoje kolano. Masz blizny jak moje, mocne jak moje łydki. To dobrze,
że w końcu mogę być nikim lub tobą. Śmieję się bo to modne, a ty lubisz gdy się
śmieję.
Wtedy możesz bić
mi brawo albo ściskać moją pierś.
W końcu i tak wybierzemy – ja ciebie i ty
siebie. Pociągiem w siną dal. Ja sina, ty sina. Po co mówić. Potrzymamy się za
ręce, pocałujemy czy coś. Potem ja ucieknę, a ty udasz, że się nic nie stało.
Natapirujesz włosy, pomalujesz usta na czerwono.