Siedziała w nie swoim mieszkaniu na obcym łóżku i jadła z cudzego talerza. Dzisiaj nawet ciało nie było jej. Oddała je za kępkę włosów z głowy, która czasem wychylała się spomiędzy pijanych ud. W kroku była zawsze pijana albo napalona. Czasem jedno i drugie. To była miłość najprostszej kategorii, gdzie jedna strona dostaje chleb z masłem i solą, a druga potrzymanie za kolano i kawałek cienkiego materaca. Na kolację były dwie piętki cienko posmarowane i obficie oprószone. Pogarda była uczuciem zbyt prostym, żeby mu się poddać. Zbyt płaskim, żeby się nim zajmować. Zbyt powszechnym, żeby się nim chełpić.
Swędzenie za to miało wymiar rzeczywisty. Było cielesne i ulżące. Łączyło zwykłą potrzebę podrapania z ulgą porównywalną do rozładowania całego napięcia w podbrzuszu. Drapanie ma coś z orgazmu. Swędzące miejsce jest jak pulsujące krocze czekające na drażnienie palcem, paznokciem. Swędzące miejsce czeka. Wije się. Szczeka i prosi. Klęka i błaga podrap mnie. Pan i władca Palec przychyla się do prośby, pochyla nad kawałkiem skóry i równomiernie posuwa ją w górę i w dół. Posuwa aż do odrętwienia i omdlenia. Skóra rumieni się, pęcznieje nieco. Zaczyna odpoczynek. Zaraz skończy i znowu zacznie swędzieć.